Chevrolet z dobrym paszportem

Ma być szybko i głośno. Spod tylnych kół ma się snuć siwy dym, a drogę mają znaczyć ślady opon. Pomysł prosty i genialny. I niezmiennie sprawdza się od ponad 50 lat. Amerykańskie „muscle cars” imponują wyglądem i mocą. Jednego z przedstawicieli tej zacnej rodziny możemy sobie kupić w Polsce. I to w całkiem przystępnej jak na nasze warunki cenie.
Pomysł na muscle cars narodził się w głowach marketingowców koncernu General Motors. Myśleli na początku lat 60. ubiegłego wieku i wymyślili.

Dodge-Challenger TA 1970

Patent był odkrywczo prosty. Pod maskę rodzinnego samochodu średniej klasy wtłoczyli potężny silnik – obowiązkowo musiało to być V8. Zadbali też o odpowiednie zmiany stylistyczne w wyglądzie takiego samochodu.

Za pierwszego muscle cara możemy uznać dziś Pontiaca GTO. Miał  silnik o mocy około 300 KM i sześć  litrów pojemności. Niedługo po nim na rynku pojawił się Oldsmobile 4-4-2, bazujący na średnioklasowym modelu Cuttlas.

Tak rozpoczęła się moda na tylnonapędowe potwory.  Dzięki niej powstały prawdziwe legendy motoryzacji – Dodge Charger oraz Challenger, Pontiac Trans Am czy Chevrolet Camaro. Pontiac SD455 z  370 konnym silnikiem, zakończył erę podkręcanych na różne sposoby potworów. Wszystkiemu winny stał się kryzys paliwowy lat 70. w USA i coraz ostrzejsze normy emisji spalin.

Pontiac-GTO 1965

Na szczęście muscle cary nie wyginęły jak dinozaury. Cały czas trwały w motoryzacyjnym świecie, z nieco okrojonymi silnikami. Mniejsze, słabsze, mniej efektowne, nie dały jednak o sobie zapomnieć.

Gdy także motoryzację zaczęli gnębić ekoterroryści, rozgłaszając wszem i wobec, że za całe zło na świecie odpowiadają spaliny, producenci potulnie stulili uszy i masowe zaczęli wprowadzać na rynek auta z silnikami o małych pojemnościach dopychanymi kompresorami i turbosprężarkami. Ratunek dla tych, dla których nic nie brzmi lepiej niż 6litrowe V8, przyszedł znów ze Stanów.

Muscle cary odżyły. Także na europejskich drogach można spotkać Forda Mustanga, a w polskiej sieci Chevroleta kupić europejską wersję Chevroleta Camaro. Za nieco ponad 200 tysięcy złotych.

Za tę kwotę dostajemy samochód, świetnie znany chociażby z filmu „Transformers”. O agresywnej stylistyce w której dominują ładnie skomponowane ze sobą okrągłości i kwadraty.  Do tego mamy jak to w amerykańskich samochodach bywa bardzo przeciętne materiały wewnątrz, lekko niechlujny montaż i toporną nawigację.

To jednak nic w porównaniu z tym co się dzieje,  gdy po naciśnięciu do oporu pedału gazu do głosu  dojdzie 6litrowe v8 Camaro. Stado ponad czterystu KM bezlitośnie katuje tylne opony, walczące z trakcją po wyłączeniu ESP. Chevrolet najchętniej gnałby do przodu, zakręt to dla niego wyzwanie. A to wersja europejska o nieco sztywniejszym zawieszeniu, w którym złagodzono nieco alergię samochody na łuki i zakręty. Z równą wesołą dezynwolturą co jakość wykonania, inżynierowie Chevroleta potraktowali układ kierowniczy, uroczo mało precyzyjny jak na samochód o bądź co bądź sportowych aspiracjach. To wszystko jednak sprawia, że Camaro, podobnie jak inne muscle cary ma swój dziki i nieokrzesany urok, którego trudno nie polubić. To nie jest zimny i precyzyjny jak skalpel chirurgicznego robota Nissan GTR. Camaro jest jak rozpędzony bawół gnający przez prerię. I za to go kochamy. To samochód, który każdemu potrafi wtłoczyć solidną dawkę benzyny do krwi.

RAV

Chevrolet-Camaro EU Version